Malezja - Tajlandia
14 listopada po 5 dniach postoju oddaliśmy cumy i wyszliśmy z mariny Nongsa Point na wyspie Batam, ostatniej wysuniętej na północ wyspie indonezyjskiej na południe od Singapuru. Batam to wyjątkowo mało interesujące miejsce, marina z basenem – owszem tania, ale jedzenia w restauracji drogie i niesmaczne. Przyzwyczajeni do wyśmienitego i taniego jedzenia z Bali, czy z Gili Air byliśmy rozczarowani. Tu ostatecznie pożegnaliśmy się z Moema i Petterem z Bossanowy, gdyż musieli oni zmienić swoje plany i w tym miejscu zakończyć swoją podroż. Jak to bywa w życiu nasze drogi się rozchodzą, były więc łzy rozstania i obietnice następnego spotkania. To jest to co podczas pływania po świecie jest niejednokrotnie smutne i przygnębiające – poznajesz wspaniałych ludzi, stają ci się oni bliscy, ale zawsze nadchodzi chwila rozstania, wszystko jest ulotne i niestety przejściowe. Już nie raz przychodziło nam żegnać się z dobrymi i starymi przyjaciółmi, i choć wiem, że to zawsze kiedyś nastąpi, wciąż nie jest to dla mnie łatwe.
Oczywiście nie było takiej możliwości, żebyśmy nie musieli przeciąć głównego, najbardziej zatłoczonego toru żeglugi dla statków między Batamem a Singapurem. Jest to moment, który nie jednemu jest w stanie podwyższyć dosyć znacznie poziom adrenaliny. Tor jest niejednokrotnie dwupasmowy i do tego jak fala – nieprzerwanie płyną statki w obu kierunkach. Nie lada sztuką jest się w ten sznur wkomponować i przepłynąć na drugi brzeg tej rzeki. Wymaga to nie lada taktyki, sprawnego silnika i dużo zimnej krwi! Nam się ta sztuka udała, choć nie było to łatwe, wiatr wiał prawie od dziobu i fala od wiatru krzyżowała się z falą pływu, więc morze było wyjątkowo wzburzone. Kołysani przez fale, na silniku i na żaglach pół dnia przebijaliśmy się przez największy traffic. Na szczęście przed nocą udało nam się znaleźć poza zasięgiem głównego toru. Jednak wciąż mogliśmy obserwować ogromne natężenie ruchu w cieśninie Malaka, do tego oczywiście nie obyło się bez spotkań z nieoświetlonymi łodziami rybackimi, nie były tez niespodzianką nieoświetlone ogromne barki. Na szczęście sieci rybackie były oznaczone szybko migającym czerwonym światłem. Praktycznie co noc w niedalekiej odległości od nas przechodziły burze, tak że w nocy drogę oświetlały nam błyskawice.
Po trzech dniach płynięcia dzień i noc "na silniku" i kilku nieudanych próbach żeglowania dopłynęliśmy do Gorge Town na wyspie Pinanag w Malezjii. Bez problemu odnaleźliśmy usytuowane tuż obok przystani promów kotwicowisko. Nie musieliśmy wrzucać naszego pontonu do wody, bo kursują tu dość tanie taksówki, a pontonu poza tym nie ma tak naprawdę gdzie zostawić. Mała łódź dowiozła nas do chińskiej przystani, choć to co ujrzeliśmy dalekie było od naszego wyobrażenia tego słowa. Była to po prostu dzielnica mieszkalna. Chcąc dostać się do miasta należy przejść pomiędzy domami, które pobudowane są dość gęsto na palach, wszystkie z reguły są otwarte, a pierwsze co przykuwa uwagę, to znajdujące się w pierwszym pomieszczeniu na naczelnym miejscu ołtarze chińskie. Jest tam i sklep, a zaraz przy wejściu Świątynia i tanie smaczne chińskie restauracje.
Pinang to pomieszanie religii i kultur: chińskiej, hinduskiej, muzułmańskiej, chrześcijańskiej. Niesamowite wrażenie robi spacer po ulicach Gorge Town: z china town przechodzisz dwie ulice dalej i juz jesteś w indiach, skręcisz w którąś z bocznych uliczek, a tu nagle wyrasta przed tobą meczet, a juz dwie ulice dalej chińczycy palą pieniądze w ofierze przed swoją świątynią. Zdecydowanie za mało czasu poświęciliśmy na Pinang, ale jak najszybciej chcieliśmy się spotkać z naszymi przyjaciółmi: Markiem i Mimi, którzy czekali na nas na Langkawi.
Jak zwykle bardzo milo było spotkać starych dobrych znajomych, odpoczęliśmy trochę na Langkawi i wraz z Markiem i Mimi popłynęliśmy do Tajlandii. Nie śpieszyliśmy się zbytnio, po prostej mieliśmy około 120 mil, podzieliliśmy jednak ten odcinek na krótkie 20 – 30 milowe przeloty zatrzymując się po drodze na kilku przepięknych Tajlandzkich wyspach: niesamowicie zielonych i malowniczych. Zatrzymaliśmy się również na Phiphi Don, gdzie trzy tygodnie później miała się rozegrać jedna z większych tragedii podczas Tsunami w Tajlandii.
Póki co, 9 grudnia rzuciliśmy ostatecznie kotwicę w zatoce przy Nai Harn Beach w południowo–zachodniej części Phuketu. Tu postanowiliśmy pozostać do Nowego Roku, spędzając tu Święta i Nowy Rok. Powoli przygotowywaliśmy się do kolejnego przelotu i naszego trzeciego juz oceanu, tym razem – Indyjskiego. Stanie na Nai Harn było dość komfortowe, do plaży nie mieliśmy daleko, ale niestety dość często był duży przybój i bezpieczne wylądowanie na głównej plaży było loterią. A w zasadzie graniczyło z niemożliwością. Największą zabawę i rozrywkę mieli ludzie na plaży, gdy taki ponton dopływał do plaży, a nadchodząca fala przyboju wywracała go a ludzie lądowali w wodzie.
Korzystając z tak długiego postoju postanowiliśmy skorzystać z okazji i zakosztować odrobinę podróżowania lądem. Wybraliśmy się więc do Bangkoku – jedyne 12 godzin w klimatyzowanym autokarze za jedyne 35 złotych. W Bangkoku byliśmy o 6 rano, skonani i połamani ledwo wysiedliśmy z autobusu, odświerzyliśmy się trochę, wypiliśmy kawę i taksówką pojechaliśmy na ulicę Aosan, gdzie ponoć znajduje się centrum tzw. Back Packer, czyli ludzi którzy podróżują po świecie z plecakiem. Mieliśmy tam znaleźć tanie noclegi i wszystkie potrzebne nam informacje. Informacja okazała się sprawdzona, bez problemu znaleźliśmy nocleg za 15 złotych i wszystko czego potrzebowaliśmy. Spędziliśmy w Bangkoku niezapomniane 4 dni, odwiedzając niezliczoną liczbę buddyjskich świątyń, Pałac Królewski, pływając po rzece Chao Phraya, odwiedzając farmę krokodyli i pływający market. Niestety droga powrotna zajęła nam nieco więcej czasu i była drogą przez mękę: 18 godzin, kilka przesiadek, ale za to jakie widoki! Z przyjemnością i ulgą wysiedliśmy z tuk tuka na Nai Harn Beach i zanurzyliśmy umęczone nogi w morskiej wodzie.
I tak przyszły Święta, które niestety nie okazały się spokojnymi, bo rano 26 grudnia fala tsunami uderzyła w Phuket...

Phuket

O godzinie 9.15 rano w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 26 grudnia, bez ostrzeżenia ogromna fala uderzyła w Phuket. Nikt nie wiedział co się dzieje i nikt nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji i zagrożenia. Będąc na pokładzie zauważyliśmy, że coś dziwnego dzieje się z jachtami na kotwicowisku w zatoce Nai Harn. W południowo zachodniej części Phuketu stało wtedy na kotwicy około 70 jachtów. Wszystkie zaczęły się dziwnie obracać, każdy w innym kierunku. Wtedy zauważyliśmy, że plaża jest pusta, natomiast wszystkie leżaki i parasole pływają w wodzie, a na falochronie za plażą kłębi się dziki tłum gapiów. Wtedy znów nas obróciło o 180 stopni i znów staliśmy rufą do plaży. Już wtedy wiedzieliśmy, że coś jest naprawdę nie tak, że nie jest to zwykły przybój. Zobaczyliśmy, że cześć jachtów podnosi kotwice i ucieka z zatoki. W tym samym czasie ujrzeliśmy górę wody zbliżającą się od strony morza w naszym kierunku. Była ona tak duża, że zakryła na moment jachty stojące dalej od brzegu. Uruchomiliśmy silnik, choć i tak zdawaliśmy sobie sprawę, że przy tej sile niewiele on nam pomoże, ale chcieliśmy przynajmniej mieć sterowność i choć trochę zniwelować napięcia na łańcuchu kotwicznym. Fala ta przeszła przez nas bezboleśnie, głębokość jednak podskoczyła o 4 metry. Ta góra wody majestatycznie i powoli wlała się na plażę i z impetem rozbiła o falochron. Ludzie widząc tą zbliżającą się wodę zaczęli w panice uciekać. Po paru chwilach woda zaczęła się cofać zabierając wszystko ze sobą. Fala znów obróciła nas z impetem, a głębokość spadla o 6 metrów. Staliśmy w środku rwącego nurtu rzeki, która na domiar złego co chwilę zmieniała kierunek. Juz ta pierwsza fala zmiotła z powierzchni wszystkie restauracyjki i sklepy znajdujące się za plażą, woda wokół nas wyglądała jak jedno wielkie śmietnisko. Kilkakrotnie jeszcze fale wchodziły do zatoki , ale były juz zdecydowanie mniejsze. Nastąpiła około 20 minutowa przerwa. Połowa jachtów uciekła na wodę, wszyscy myśleli, że już po wszystkim, i wtedy przyszła ta największa fala. Gdy przyszła, głębokość na logu podskoczyła do 14 metrów, gdy się cofnęła pod kilem mieliśmy juz tylko 3 metry. Między nami a plażą ukazał się ogromny rów. Ta ostatnia fala nie dała ludziom szansy, zabrała wszystko zostawiając plażę czystą, a za nią chałdy gruzu. W tym czasie niedaleko naszego jachtu ujrzałam mężczyznę w wodzie przy skalach walczącego o życie i rozpaczliwie wołającego o pomoc. Na szczęście jeszcze bliżej niego stal katamaran, którego właściciel w parę sekund juz był w dinghy i juz wyciągał go z wody. Po tej ostatniej fali nastąpiła cisza, nikt nie wiedział co robić, jachty wciąż podnosiły kotwice i dołączały do tych kilkudziesięciu dryfujących na zewnątrz. Po godzinie przez radio VHF rozniosła się wiadomość, że była to fala powstrząsowa po trzęsieniu ziemi, które nastąpiło w Indonezji. Nikt nie wiedział co robić, na radiu aż wrzało, po paru minutach rozniosła się wiadomość, że za godzinę ma przyjść jeszcze większa fala, jachty uciekały z kotwicowiska jak szczury z tonącego okrętu. Zdecydowaliśmy się również na podniesienie kotwicy, staliśmy stosunkowo blisko plaży i naprawdę baliśmy się tej drugiej fali. To i tak cud, że nie zerwało nas z kotwicy za pierwszym razem!

Dołączyliśmy więc do innych jachtów dryfujących parę mil od brzegu. Juz wtedy wiedzieliśmy, że nie ma dokąd płynąć i jedynie morze zdawało się w tej chwili bezpieczne i dawało schronienie. Czuliśmy się jak na Arce Noego. Druga fala nigdy nie przyszła, więc jachty powoli zaczęły wracać do zatoki, również my przed wieczorem postanowiliśmy wrócić. To co zobaczyliśmy po powrocie było okropne! Jednak tak naprawdę mieliśmy dużo szczęścia, ludzie z jachtów, które stały na Phi Phi Don byli świadkami prawdziwej tragedii, wyspy praktycznie nie ma, fala zabrała wszystko, zginęło wielu ludzi dokoła jachtów pływały zwłoki!

My jakoś się trzymamy, wszyscy próbują się jakoś zorganizować i odnaleźć w tej nowej sytuacji, szczególnie jachty płynące dalej na Morze Czerwone tak jak my. Będziemy na bieżąco informować o naszych planach, wciąż siedzimy jak na beczce prochu, bo nie wiadomo co przyniesie następny dzień!

czytaj również "Mieli szczęscie, przeżyli tsunami"