Oman – Suakin (Sudan)

22 lutego. Wraz z trzema innymi jachtami wypłynęliśmy z Salalah w Omanie. Czas był ku temu najwyższy, bo wszystkich powoli ogarniało zniecierpliwienie. Nasz konwój się opóźniał rezultatem czego rozpadł się I wciąż nie mieliśmy z kim płynąć, czas się kurczył a przed nami była perspektywa płynięcia w pojedynkę. Na szczęście znaleźliśmy trzy inne jachty I stworzyliśmy mały konwój. Za główkami portu dostaliśmy całkiem przyzwoity wiatr, którym niestety nie cieszyliśmy się zbyt długo, bo już po paru godzinach zmuszeni byliśmy włączyć silnik. Po trzech dniach dopłynęliśmy do punktu, od którego zaczynało się 160 mil obszaru o największym zagrożeniu pirackimi atakami. Nasz konwój pracował z małymi niedociągnięciami, ale generalnie trzymaliśmy się razem. Już wcześniej pochowaliśmy w rożne zakamarki komputer, kamery i aparaty fotograficzne, oraz pieniądze zostawiając jednak starego laptopa, Zenitha i parę groszy na wierzchu, żeby usatysfakcjonować ewentualnych bandytów. Na szczęście nic się nie wydarzyło i na następnym punkcie pożegnaliśmy naszych przyjaciół, którzy postanowili płynąć do Adenu w Jemenie po paliwo. Po drodze oddaliśmy hołd pamięci Krzysia Zabłockiego z jachtu Sadyba, który pięć lat temu zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach w okolicach Sokotry, a w której to sprawie istnieje duże prawdopodobieństwo ataku pirackiego, który zakończył się tragicznie. Nam udało się przepłynąć tą "piracką aleję" w Zatoce Adeńskiej szczęśliwie i bez żadnych niespodzianek. Tuż przed wyjściem na Czerwone dostaliśmy wiatr od czoła i 24 godziny wałczyliśmy, co parę godzin zmieniając hals. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami wiedzieliśmy, że pod wiatr na morzu nie ma co się halsować bo daje to zerowe wyniki, jednak cóż mieliśmy robić? Noc okazała się jednak jeszcze gorsza i postanowiliśmy popłynąć na zachód do Djibouti. Zaraz po wschodzie słońca wpłynęliśmy do małego portu Obock. O ironio losu – w tym momencie wiatr ucichł, prognoza mówiła jednak co innego: 17–24 knoty z północnego - zachodu. Postanowiliśmy więc poczekać, aż sytuacja się wyklaruje.Od rybaków kupiliśmy wspaniałego tuńczyka i muszle więc kolację mieliśmy iście królewską: sushi i sashimi z sosem sojowym, wasbi i imbirem, smażoną rybę i wspaniałe muszle w sosie czosnkowym zapiekane z parmezanem. Pogoda zdawała się zmieniać na naszą korzyść więc postanowiliśmy przespać się parę godzin i o 3 w nocy wyszliśmy w morze. Tym razem przywiało z południowego - wschodu, bez problemów znaleźliśmy się w przejściu Bab El Mandeb i powitaliśmy z radością Morze Czerwone. Wiatr jednak wzmagał się coraz bardziej i co chwilę musieliśmy redukować żagle, na małym foku i na foku sztormowym na motyla z prądem dla nas korzystnym robiliśmy 8 knotów na godzinę. I tak w dwa dni przepłynęliśmy prawie 300 mil. Niestety, jak to zwykle w życiu i żeglowaniu bywa, wiatr w końcu ucichł i oczywiście odwrócił się na czołowy. Nie był jednak na tyle silny, żebyśmy nie mogli płynąć na silniku. W końcu jednak zdecydowaliśmy się zakotwiczyć przy jakiejś wyspie i poczekać na zmianę kierunku wiatru. Nasz wybór padł na wyspę Harmil, gdzie złowiliśmy dość sporego czerwonego Snappera, a nazajutrz rano Spanish Makrel. Zdaje się, że prawdą jest, że Morze Czerwone wyżywi każdego żeglarza. Oby tak dalej!

Wczoraj dopłynęliśmy do Sudanu i zakotwiczyliśmy przy ruinach starego miasta Suakin, zatankujemy wodę i paliwo i czekamy na pomyślny wiatr, przed nami około 700 mil do Suezu.

Suakin – Port Suez

Jest 30 marca 2005 roku godzina 08.00. Przed nami 88 mil do Suezu. Wydawać by się mogło, że to już tak blisko, a jednak... wciąż daleko. Mamy za sobą okropną noc, wczoraj wpłynęliśmy do Zatoki Suezkiej po 24 godzinach bardzo spokojnej i komfortowej żeglugi na silniku. Przedwczoraj popołudniu ku naszemu zdziwieniu i radości wiatr przestał wiać i po kilku godzinach morze uspokoiło się na tyle, że mogliśmy włączyć maszynę i w końcu zacząć przemieszczać się w pożądanym przez nas kierunku. Dzięki temu ostatniej doby zrobiliśmy 109 mil do przodu. Jednak ostatnia noc była naprawdę koszmarem. Kolo 01.00 wiatr zaczął ponownie duć, oczywiście z północnego- zachodu, czyli kierunku, który idealnie zbiega się z naszym kursem. Momentalnie fale urosły do monstrualnej wielkości gór i regularnie zaczęły nas zalewać. Ale to nie byłby największy problem, gdyby nie fakt, że między falami z reguły są dołki, lub lepiej doły. Gdy jacht wpada w taki dół z impetem i do tego kolejna fala uderza w niego z całą siłą, jacht praktycznie "staje dęba" a potem ponownie wpada w dół... normalny człowiek nie jest w stanie tego wytrzymać! Jechanie na silniku graniczyło w tym momencie z niemożliwością, nie mieliśmy jednak żadnego wyjścia. Wejście na kotwicowisko w nocy nie wchodziło w rachubę, ze względu na rafy, na żaglach halsowanie również odpadało, bo zatoka wbrew pozorom nie jest szeroka, środkiem szerokim pasem idzie tor wodny w obie strony , a po obu jego stronach jak również w środku stoi mnóstwo wież wiertniczych. Mieliśmy do wyboru halsowanie się między statkami lub wieżami. Obydwa rozwiązania nie wchodziły w rachubę. Pozostało nam halsowanie na silniku pod fale i wiatr. Rano wiatr odrobinę zelżał, fale jednak pozostały. Mamy nadzieję, że pogoda się nie pogorszy i uda nam się jutro rano stanąć na boji w Suez Yacht Club?! Ale tak naprawdę wszystko może się zdarzyć. Jak zaczyna wiać z północy kolo 25-30 knotów, to stoisz i czekasz na zmianę pogody. Na silniku nie pojedziesz, a halsowanie na żaglach to niesamowita mordęga pod taki wiatr i towarzyszące mu fale, dająca marne rezultaty 20 - 30 mil na dobę po kursie a czasem mniej. Wypróbowaliśmy to i naprawdę nie ma to żadnego sensu. Ale z drugiej strony ile można stać i czekać? Tak więc w rezultacie płynięcie przez Morze Czerwone w kierunku na północ do Kanalu Suezkiego to wieczna rozterka: płynąć czy nie? Czekać? Może w końcu ucichnie? Budzisz się rano: O ! Nie wieje,  podnosimy kotwicę i jedziemy! Wypływasz na większą wodę i oczywiście zaczyna duć. Co robić jechać czy wracać? Może jednak spróbujemy, może nie będzie tak źle? Zawsze to parę mil do przodu. Błąd w myśleniu! Znów kolejna zła decyzja! Dwa dni duje, telepie nami jak czort, żyć się nie chce, dwa dni ciężkich warunków my na środku morza, niewiele ujechaliśmy do przodu... decyzja: nie ma wyjścia płyniemy do brzegu i szukamy kotwicowiska, oczywiście na to kotwicowisko nie ma szans, nie doczołgamy się, trzeba trochę odpaść, stracić wysokość, na którą tak ciężko pracowaliśmy, pół dnia płyniemy na kotwicowisko, w końcu rzucamy kotwicę, odpoczywamy, relaksujemy się, o nurkowaniu nie ma mowy, rafy ponoć piękne, ale wszyscy jesteśmy podmarznięci, jest naprawdę zimno, ja trochę podziębiona, a temperatura wody mało zachęcająca. A wiatr nieustannie wieje 25-30 knotów niezmiennie z północnego-zachodu. I tak to juz jest na Czerwonym. Tego należało się spodziewać, tylko czemu my mamy to szczęście, że od trzech tygodni wieje naprawdę mocno. No, ale na szczęście jesteśmy juz prawie w Suezie i jakby nie patrzeć najgorsze juz za nami. Wciąż wracamy pamięcią do Suakin – jak dla mnie zaczarowanego miejsca zawieszonego miedzy przeszłością a teraźniejszością. Może to te ruiny starego 600-letniego Suakin położonego na wyspie w zatoce, w której stoimy robią ten klimat? A może to ludzie, którzy żyją jakby w innej epoce? A może po prostu wszystko razem sprawia, że zawsze ciepło będziemy wspominać to małe Sudańskie miasteczko. Gdzie co rano budziły nas hałasujące osiołki, gdzie codziennie biegliśmy kupić świeże, przepyszne bułeczki pita, gdzie wodę do tankowania przywoził nam "pan z osiołkiem", a nad ruinami starego Suakin codziennie krążyły przepiękne sokoły a rybacy na starych, tradycyjnych łodziach rybackich o zachodzie słońca wracali z połowów...