Phuket – Oman

11 stycznia w południe podnieśliśmy kotwicę i wyruszyliśmy z Phuketu w Tajlandii do Omanu. Mamy przed sobą 2800 mil – dawno nie mieliśmy tak długich przelotów! Po drodze zatrzymamy się prawdopodobnie na Malediwach. Dostaliśmy wiadomość, że północna część wysp nie została dotknięta przez tsunami, po którego przejściu musieliśmy skorygować nasze plany.
Do Uligamu  północnego atolu Malediwów dopłynęliśmy po dwóch tygodniach żeglugi. Pogodę, jak to zwykle bywa, mieliśmy mieszaną. Nie obyło się bez dwóch dni flauty, jak również ostrego "duju". Średnia trasy wyszła nam 108 mil na dobę, co stanowi i tak niezły wynik. Pierwszy odcinek do Nikobarów nie należał do przyjemnych, szczególnie uciążliwe były nieregularne zafalowania wody. Kilkakrotnie wpływaliśmy w obszary, gdzie woda aż się gotowała. Już z daleka odznaczały się one wyraźnie tym, że fale były większe, z wyraźnie widocznymi białymi grzywaczami. Gdy wpływaliśmy w taki obszar robił się niesamowity hałas, jachtem rzucało niemiłosiernie, a wokół woda wrzała. W pewnym momencie myśleliśmy juz nawet, że było to  kolejne trzęsienie ziemi, bo do tego słyszeliśmy jakby uderzenie, lub wybuch?!
Potem przez kilka dni dość mocno wiało i kolejno przechodziliśmy przez układy niskiego ciśnienia. Były ulewne deszcze i burze, ale w sumie nie najgorzej. Wszystko to okazało się nie tak groźne jak ostrzegano w prognozach pogody, które odbieraliśmy przed naszym wypłynięciem. Bardziej niż pogoda niepokoiło nas to co pływało w wodzie – dryfujące ogromne pnie drzew, całe konstrukcje domów, ogromne tratwy, niemalże całe pomosty i nabrzeża. Wpłynąć na coś takiego w nocy i można naprawdę narobić sobie szkody. Na szczęście nic się nie stało, byliśmy czujni, ale tak naprawdę mieliśmy dużo szczęścia, bo w nocy i tak nic nie wypatrzysz, aż w cos uderzysz. Dopiero po minięciu Sri Lanki skończył się ten śmietnik w wodzie – pamiątka po tsunami.
Uligamu to północny atol Malediwów, a w zasadzie już Lakadiwów. Odprawić się tu można bardzo łatwo i bez tak dużych opłat jak w Malle, jedyna oplata to 4$ za kotwicowisko. Wyspa ta jest zamknięta dla turystów i tak jak cale Malediwy jest muzułmańska. Zamieszkuje ją około 400 ludzi, większość z nich mieszka w wiosce położonej w centralnej części wyspy. Zaskakuje niesamowity porządek i zorganizowanie. Jedynie przy plaży stoją stare tradycyjne domy z liści palmowych. W całej wsi przeważa zabudowa z korali łączonych zaprawą z piasku, ale pojawiają się również pustaki i cement. Oczywiście są anteny satelitarne, jedna budka telefoniczna na plaży, meczet i trzy sklepy w których dostać można nawet zimną coca–colę. Psa ani kota nie uwidzisz, gdzie niegdzie biegają kury, ale jest ich niewiele. Mężczyźni zajmują się połowem ryb, a kobiety domem, przy czym nie hodują żadnych zwierząt, oprócz tych paru kur biegających po wsi. Nie uprawiają też żadnych warzyw ani owoców, oprócz tego co samo urośnie. Jednak wszędzie panuje niesamowity porządek, ludzie są przesympatyczni i bardzo mili. Są jednak pewne zasady, których należy przestrzegać:

— miedzy 10 wieczór, a 6 rano należy być na jachcie,
— nie wolno przyjmować miejscowych u siebie na jachcie,

— nie wolno przywozić na ląd żadnych rzeczy, ani przyjmować niczego od ludzi,

— przywożenie jakiegokolwiek alkoholu na wyspę jest surowo zabronione (panuje prohibicja),

— nie wolno kontaktować się z miejscowymi łodziami,

— kobiety wychodzące na brzeg muszą mieć długie spodnie, lub spódnice, jak również mieć okryte ramiona,

Jeśli przestrzegasz tych zasad spotykasz się z akceptacją i sympatią tutejszych mieszkańców.
Rozprostowaliśmy więc trochę nogi, uzupełniliśmy nasze zapasy wody i w sobotę koło południa podnieśliśmy kotwicę obierając kurs na Oman. Przed nami było jeszcze 1200 mil. Niby nie dużo, ale nic nie zapowiadało wiatru. Dwa dni powoli kolebaliśmy się na wodzie, od czasu do czasu zapalając silnik, żeby podładować baterie i podciągnąć trochę średnią dobową. Trzeciego dnia w końcu zaczęło dmuchać, ale jak zwykle od razu dość mocno i przez kolejne dni robiliśmy po 141, 130 i 128 mil morskich na dobę. Ale ponieważ wiało mocno to szybko się wydmuchało i znów przystopowaliśmy. Trzy dni staliśmy sobie na środku Morza Arabskiego, ale byliśmy dziwnie zrelaksowani, może to dzięki temu, że praktycznie nie było martwej fali i morze było naprawdę spokojne. A może to te przepiękne gwieździste noce?! Tyle czasu jesteśmy juz na wodzie i wciąż pewne zjawiska nas zaskakują. Przyzwyczajeni jesteśmy co prawda do tego, że woda świeci, ale to co ostatnio widziałam było niesamowite. Podczas tych spokojnych bezwietrznych i bezksiężycowych nocy  rozgwieżdżone do nieprzyzwoitości niebo praktycznie zlewało się z wodą. Odnosiło się wrażenie, że jacht nie płynie po wodzie tylko powoli unosi się w nieskończonej przestrzeni kosmicznej. To po części gwiazdy odbijały się wyraźnie w gładkim lustrze wody, a po części glony, meduzy i inne żyjątka zapałały swoje nocne lampki. Innym znów razem cały kadłub jachtu świecił jak żarówka, choć dość wątłym światłem, oświetlając wodę dookoła.
Ja poddawałam się romantycznemu nastrojowi a panowie wciąż próbowali upolować coś do zjedzenia. W związku z brakiem wiatru i nieudanymi próbami wędkarskimi, postanowili zapolować nocą na kalmary. I tym sposobem przy pomocy światła puszczanego do wody, specjalnej przynęty z dużą ilością haczyków następnego dnia mieliśmy na lunch kalmary! Uczta była wyśmienita, ale przede wszystkim nie ma to jak świeże jedzonko (mogą być nawet robaki)!
Wracając do dziwnych zjawisk, to mieliśmy wątpliwą przyjemność oglądać na własne oczy trąbę powietrzną na środku morza. Pogoda była nienajgorsza, dmuchało koło 10 – 12 m/s, co prawda na niebie były cumulusy o dosyć ciemnych podstawach, ale nie rozbudowywały się one do cumulonimbusów, czyli chmur burzowych. Już wcześniej tego samego dnia rano, gdy jeszcze nie dmuchało widzieliśmy pod jedną z chmur dziwny zwisający do połowy odległości do ziemi ciemny język. Zanim jednak zdążyliśmy się temu zjawisku dokładniej przyjrzeć, język nagle zniknął. Parę godzin potem zaczęło ładnie dmuchać i nasza Karolka pięknie rozwinęła swoje żagle jak ptak skrzydła i gładko ruszyła do przodu. Późnym popołudniem pod chmurą, która znajdowała się po prawej stronie przed dziobem nagle ukazał się nam znajomy jęzor, tym razem sięgał aż do wody. Chmura powoli przesuwała się w naszym kierunku, zmieniliśmy trochę kurs, jednak chmura wciąż się zbliżała. Wyraźnie było widać, że jest to rodzaj trąby powietrznej, która jak odkurzacz ciągnie wodę z morza do góry, do podstawy chmury. Nie wyglądało to wszystko zaciekawie, włączyliśmy nawet silnik żeby jak najszybciej uciec od zbliżającej się do nas nieubłaganie chmury. Wiedzieliśmy, że jest to zjawisko niebezpieczne. W pewnym momencie, gdy chmura była już całkiem blisko, nagle ktoś jakby odciął ten język u podstawy chmury i cały warkocz po prostu spadł do wody i zniknął. Po paru minutach chmura i tak nas doszła, pomimo naszych usilnych prób ucieczki, na szczęście nie była juz dla nas groźna. I znów wszystko skończyło się dobrze. Gdybania i przypuszczenia "co by było gdyby" odłóżmy może na bok, żeby nie kusić losu ;-)