Darwin – Kupang Indonezja

25 września pożegnaliśmy ostatecznie Australię wypływając z Darwin i obierając kurs na Timor. Do przepłynięcia mieliśmy jedynie 500 mil, ale niestety nic nie zapowiadało wiatru. Przy słabym zefirku na foku balonie posuwaliśmy się 1 do 2 knotów na godzinę. W tym zabójczym tempie, można by powiedzieć żółwim (ale byłaby to obraza dla żółwi, które niejednokrotnie nas wyprzedzały), po 4 dniach żeglugi wciąż mieliśmy przed sobą 350 mil do celu. W piątek w końcu dmuchnęło, ale o ironio losu, wiatr dostaliśmy prosto w nos. I tak po 9 dniach w poniedziałek rano ujrzeliśmy Timor i upragniony Kupang. Mieliśmy spore kłopoty ze znalezieniem kotwicowiska, bo nigdzie nie podają dokładnej pozycji, jedynym punktem orientacyjnym był Teddy's Bar na plaży, ze znalezieniem którego, mieliśmy również nie lada problem. Na szczęście wśród masy lokalnych większych i mniejszych łodzi rybackich stojących na kotwicach ujrzeliśmy dwumasztowy jacht. Koło południa rzuciliśmy kotwicę przy plaży w stolicy Timoru zachodniego – Kupangu. Już na wstępie po 10 minutach zawarliśmy znajomość z załogą Nowozelandzkiego jachtu o nazwie INDIGO – Ulim, Adrien i ich córkami Bela i Ali. Na drugi dzień wybraliśmy się wraz z nimi na wyprawę w góry do malej wioski – Boti, która jest pozostałością po małym królestwie, których było kiedyś na Timorze kilka, a wszystkie były częścią wielkiego Królestwa Wschodniego Nusa Tenggara. Wciąż rządzi tam król, którego mieliśmy przyjemność poznać, ugoszczeni zostaliśmy herbatą i tutejszymi smakołykami, zobaczyliśmy jak robi się tradycyjne indonezyjskie ikaty, od bawełny, poprzez wyrób nici, ich barwienie naturalnymi barwnikami z tutejszych roślin (w tym indygo, które daje kolor niebieski) do tkania, które jest mozolną pracą, wymagającą nie lada cierpliwości. Wykonanie jednego ikatu zajmuje około trzech miesięcy. Młoda dziewczyna jest gotowa do zamążpójścia, gdy posiądzie tę umiejętność, podobnie jak mężczyzna gdy zdobędzie niezbędną wiedzę w zakresie uprawy roślin. Mieszkańcy Boti żyją według starych tradycji, są praktycznie samowystarczalni, w swych ogrodach uprawiają nawet herbatę, kawę i oczywiście bawełnę. Ich religią jest animizm, wierzą, że rośliny żyją i starają się żyć w rytmie natury, gdy przychodzi pora deszczowa i zaczyna się okres wegetacji roślin, starają się zapewnić im dogodne warunki wzrostu, spokój i ciszę. W tym czasie nie bawią się i nie śpiewają. Król zapraszał nas bardzo serdecznie, żebyśmy zostali na noc, my musieliśmy jednak wracać  tuz przed zachodem słońca pożegnaliśmy więc małe królestwo Bati.  Ponieważ teraz w Indonezji jest pora sucha ludzie mają tu ogromne problemy ze zdobyciem wody, rzeki są suche lub płyną w ich miejsce cienką wstążką strumyki. Obserwowaliśmy ile trudu i wysiłku dzień w dzień wymaga przyniesienie wody do domostw z odległych o kilka do kilkunastu kilometrów studni lub źródeł. Wyspa w tym okresie jest naprawdę sucha, a żar leje się z nieba nieubłaganie. Na Timorze spędziliśmy kilka dni, zaopatrzyliśmy się w wodę i paliwo i w piątek wraz z Indygo popłynęliśmy na oddalone o 110 mil Savu, gdzie mieliśmy nadzieję zobaczyć mające 3 tysiące lat Kamienie Wyroczni. W sobotę rano rzuciliśmy kotwicę w porcie Seba na wyspie Savu. Port to zbyt dużo powiedziane. Była to po prostu trochę większa wioska rybacka, z przystanią dla promu, który raz w tygodniu przypływa z Jawy. Niestety głębokość nie pozwala na zacumowanie, prom staje więc na kotwicy, a ludzi małymi łódkami wożą na brzeg, to znaczy na skały, gdzie odbywa się desant, wygląda to naprawdę wszystko bardzo zabawnie. Mieliśmy nie lada kłopot, żeby znaleźć kogoś, kto zawiózłby nas do wioski, gdzie znajdować się miały ,,nasze" Kamienie Wyroczni. Bimo (czyli indonezyjski mały bus) był dla nas nieosiągalny, okupowany przez miejscową ludność wysiadającą z promu. Plątaliśmy się więc po wiosce nie wiedząc co robić, trudno nam się było z kimkolwiek dogadać, bo nikt nie mówił po angielsku, a nasza znajomość indonezyjskiego prawie zerowa. W końcu znalazł się człowiek, który powiedział, że ma Bimo i zawiezie nas do wioski. Okazało się, że Bimo stało za jego domem i ledwie trzymało się kupy, ale za to jechało. Po 20 minutach szaleńczej jazdy po wybojach zwanych tu drogą dojechaliśmy do wioski. Mały spacer korytem wyschniętej rzeki, gdzie spotkaliśmy dziwnego jeźdźca na koniu, jakby nie z tej epoki i stanęliśmy na szczycie góry na której znajdowały się kamienie. Niestety nie mogliśmy ich zobaczyć z bliska, ze względu na związane z nimi tabu. Pooglądaliśmy wiec miejscowe ikaty kupując jeden, napiliśmy się orzeźwiającego napoju z palmy i wróciliśmy na jacht. Naszą wyprawę ciężko było uznać za sukces, kamieni w finale nie zobaczyliśmy i nic się o nich nie dowiedzieliśmy, skąd się wzięły i co znaczą, trudno uzyskać jakiekolwiek informacje nie znając języka. Naszym następnym celem była Sumba i port Waingapu. Oczywiście mapa była niedokładna i bardzo przydatna okazała się pomoc miejscowych rybaków, którzy wskazali nam właściwą drogę do Portu. W prawie pustym hotelu znaleźliśmy przewodnika, który zabrał nas do Waikabubak, do tradycyjnej wioski Tarung na przedmieściach stolicy Sumby Zachodniej. Sumba podobnie jak Timor i Savu była częścią Wielkiego Królestwa Wschodniego Nusa Tenggara. Obecnie większość mieszkańców wyznaje islam, jednak są i katolicy, i protestanci  wszystko to jednak miesza się z tradycyjną prastarą religią animistyczna. Dowiedzieliśmy się, że na Sumbie było i wciąż można spotkać niewolnictwo. Niewolnicy zdobywani byli na wojnach, które toczono tu dość często między poszczególnymi królestwami, plemionami i rodzinami. Mieszkańcy Sumby słynni byli również jako łowcy głów. Przemierzając wyspę nie trudno nie zauważyć ogromnych monumentalnych grobowców przed domami i przy drogach, niejednokrotnie okazalszych niż same domy. Wciąż praktykuje się tu budowanie wielkich rodzinnych grobowców, których budowa niejednokrotnie pochłania majątek rodziny, jednak ponieważ jest to przedsięwzięcie rodzinne wszyscy starają się pomóc finansowo. Jeden z najokazalszych to grobowiec Umbu Donnga, jednego z przywódców – Ojca regionu. Kamień, z którego wykuto grobowiec ważył 30 ton, 40 mężczyzn pracowało nad nim 2 lata, 1000 ludzi potrzeba było, żeby go przetransportować na właściwe miejsce, 300 bawołów złożono w ofierze, za pomyślność budowy i podczas składania ciała do grobu. I nie jest to tylko historia wciąż buduje się takie grobowce, przeciętnie ściągnięcie kamienia i wykucie grobowca pochłania około 30 bawołów i 20 świń, składanych w ofierze. Składanie ofiar praktykowane jest również podczas budowy domu. Rogi bawołów i czaszki świń złożonych w ofierze podczas budowy wiesza się na ścianie domu, są one oznaką bogactwa jego właściciela. Wszystko muszą uświęcić bogowie, ofiary mają na celu pozyskanie ich przychylności. Był to bardzo pasjonujący, acz męczący dzień: 3,5 godziny w jedną stronę w samochodzie bez klimatyzacji, przy upale 35 stopni, to naprawdę wyczyn. Wróciliśmy skonani, ale zadowoleni. Dzień zakończyliśmy w porcie rybackim zajadając się przepyszną rybą pieczoną na żarze z łupin orzechów kokosowych, co nadaje jej specyficzny smak, i przy zimnym piwku. Następnego dnia już o 4.30 rano podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy na północ na Komodo w poszukiwaniu Smoków Komodo. Po drodze zatrzymaliśmy się na Rinca w przepięknej zatoce, gdzie cały dzień pływaliśmy i nurkowaliśmy, a pod wieczór było ognisko, pieczone mięsko, ziemniaczki i świeży chlebek pieczony w żarze. Smoki Komodo to ogromne jaszczury, których wielkość dochodzić może do 7 metrów. Podczas odpływu dzikie świnie i kury wychodzą na plażę i rafy w poszukiwaniu jedzenia, a Komodo podążają za nimi. Niejednokrotnie na plaży można zobaczyć ślady świń i Komodo. Jeśli ma się trochę szczęścia, to podczas odpływu można zobaczyć na własne oczy żerujące na plaży świnie i komodo polujące na nie. My nie mieliśmy tego szczęścia, musieliśmy się zadowolić wizytą w rezerwacie. Z Komodo obraliśmy kurs na Bali, żegluga ta nie należała do przyjemnych, najpierw w przejściu miedzy Komodo dostaliśmy przeciwny prąd, woda gotowała się wokół nas, a bokiem płynęła rzeka. Mieliśmy również okazję zobaczyć mały "wodospad" na morzu. Na szczęście po godzinie prąd zmalał, by na końcu zmienić kierunek. Do północno – wschodniego wybrzeża Sumbawy dopłynęliśmy bez większych niespodzianek. Tu zatrzymaliśmy się na noc w malej zatoce u podnóża wulkanu. Niestety dwa kolejne dni spędziliśmy na zmaganiach z przeciwnym prądem i chimerycznym wiatrem, zmieniając żagle kilka razy, na zmianę z uruchamianiem silnika. Wiatr potrafił w ciągu dziesięciu minut z 20 knotów ucichnąć do zera i po kolejnych dziesięciu minutach zmienić kierunek na zupełnie przeciwny i tak parę razy dziennie. Na koniec przestało wiać i zmuszeni byliśmy jechać "na silniku". Co prawda wiatru nie było, ale ogromne fale uniemożliwiały rozwinięcie większej prędkości, jacht tłukł o fale okrutnie wiec skapitulowaliśmy i stanęliśmy w dryf. Na drugi dzień fala trochę zmalała, więc jakimś cudem udało nam się dopłynąć do przeuroczych wysp Gili na północny – zachód od Lomboku. Stąd już tylko 56 mil dzieliło nas od Bali. Postanowiliśmy jednak trochę odpocząć i dopiero za dwa dni ruszyliśmy na Bali. Tam spędziliśmy 10 dni, jednak jak to zwykle bywa w miejscach gdzie jest cywilizacja, większość czasu poświęciliśmy na zakupy, tankowanie paliwa i wody, zdobycie gazu i zakupy żywności. Jednak choć nie mieliśmy zbyt dużo czasu Bali zdążyło nas oczarować. To bardzo piękne miejsce a kultura i obyczaje zniewalają. Bali to hinduska wyspa w przerażająco islamskiej Indonezji. Wszędzie są świątynie i ołtarze a ludzie przez cały dzień spacerują z darami i ofiarami, które składają wszędzie i przy każdej okazji chcąc zapewnić sobie protekcję u Bogów w każdym miejscu i każdej chwili ich codziennego życia. To naprawdę oczarowuje i fascynuje. Z Bali wypłynęliśmy 1 listopada żegnając Indigo i wraz z Bosanową i Brietem – naszymi starymi przyjaciółmi ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Nongsa Point na wyspie Batam mamy 1000 mil. Szanse na wiatr nikłe, zbiorniki paliwa pełne, silnik po przeglądzie, którego dokonał Roman w pocie czoła. Po raz pierwszy mamy szczęście – po pierwsze bez problemów łapiemy się na prąd który wynosi nas na północ Bali i do tego na drugi dzień rano zaczyna wiać! Wieje całkiem nieźle, przez trzy dni robimy 280 mil, co jest nie lada wyczynem w tym rejonie o tej porze roku, gdzie wiatr jest rzadkością. Ruch na tej trasie jest duży, cała masa większych i mniejszych łodzi rybackich, które na domiar złego wykonują często dziwne manewry zbliżając się niebezpiecznie do jachtu, przepływają przed samym dziobem. Trudno nam było zrozumieć co to ma znaczyć i czemu służyć, do czasu kiedy wyczytałam, iż indonezyjscy rybacy wierzą, że jeśli od kilku godzin nie udało im się złowić żadnej ryby, to oznacza to, że na łodzi jest zły duch. Aby się go pozbyć należy jak najbliżej podpłynąć do innej łodzi i z dużą prędkością się oddalić, w ten sposób duch przechodzi na inna łódź:-) Wierzą również, że najlepiej sprzedać tego ducha na jacht żaglowy "Białej Małpy". Całkiem dobrze idzie im sprzedawanie złego ducha nam, bo jak do tej pory złowiliśmy tylko jednego marnego tuńczyka. Do tego w nocy trzeba naprawdę uważać, ponieważ część małych łodzi jest nieoświetlona, o światłach nawigacyjnych można zapomnieć, do tego holują tu całą masę barek, które również są nieoświetlone. 

Niedziela 7 listopada, do Batamu mamy jeszcze 300 mil. Niestety jedziemy od dwóch dni na silniku, ryby jak nie było tak nie ma, nie licząc 50 puszek z tuńczykiem, makrelą i sardynką pod podłogą. Jak dobrze pójdzie to za trzy dni będziemy w Nongsa Point, tam odprawimy się z Indonezji, promem wybierzemy się do Singapuru i pożeglujemy przez Cieśninę Malaka do Malezji i dalej do Tajlandii, gdzie zamierzamy spędzić Święta I Nowy Rok. 8 listopada 2004 roku w Poniedziałek o godzinie 19.15. przekraczamy po raz drugi RÓWNIK! Żegnajcie Morza Południowe, witaj Półkulo Północna!