Panama – Galapagos

21 lutego o godzinie 8 rano podnieśliśmy kotwicę i wraz ze sprzyjającym prądem popłynęliśmy na oddalone od Balboa o 72 mile Wyspy Perłowe. O godzinie 15.30 rzuciliśmy kotwicę w spokojnej zatoce przy Isla de Rey. Tu spedziliśmy kilka dni rozkoszując sie spokojem i podziwiając bogactwo natury, szczególnie przeogromne ilości ptactwa. Podczas niskiej wody wybrałam się na skały i zbierałam małże, ślimaki i oysters. Oczywiście w celach konsumpcyjnych;-) wędkowaliśmy też, jednak bez większego powodzenia.

24 lutego ruszyliśmy na Galapagos – 920 mil – 10 dni – nienajgorszy przebieg jak na ten rejon świata. 3 marca przekroczyliśmy równik i w związku z tym odbył się tradycyjny chrzest morski.

4 marca kotwiczymy w Puerto Ayora na wyspie Santa Cruz w archipelagu Wysp Galapagos. Okazuje się, że nie musimy uiszczać żadnych gigantycznych opłat. Gigantyczne są jedynie żółwie. Cały koszt jaki ponosimy to oplata 15 $ za wizy, oczywiście aby uzyskać zezwolenie na pływanie po całym Parku Narodowym należy zapłacić po 100 $ od każdego członka załogi. Jednak rzeczywistość jest taka, że podczas odprawy pan pyta jak długo zamierzasz się zatrzymać na Galapagos, jeżeli około 1 do 1,5 miesiąca, nie ma większych problemów. Słyszeliśmy również, że ludzie pływali na San Cristobal i na Isla Isabela, na co uzyskiwali zgodę, bez żadnych opłat. My niestety zostajemy tu tylko 5 dni, nie planowaliśmy dłuższego postoju wcześniej zastraszeni opłatami i bardzo tego żałujemy. Ja jednak wiem, że jeszcze tu kiedyś wrócę. Galapagos urzekły nas bez reszty, wspaniały choć dziwny, jak dla nas krajobraz, z przewagą gór skalistych. Ale jest tu również  las tropikalny, zachwycają ogromne kaktusy – w zasadzie drzewa. Codziennie rano odwiedzały nas foki i płaszczki pływając sobie koło naszego jachtu. Postanowiliśmy ponurkować sobie z fokami i lwami morskimi, to wspaniałe niezapomniane przeżycie. Odwiedziliśmy rezerwat gigantycznych żółwi w górach.

Z żalem 10 marca opuściliśmy ukochane Galapagos. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Ruszyliśmy w nasz największy przelot – 3 tys. mil na Markizy.

Galapagos – Balboa

3 kwietnia. My wciąż na wielkiej wodzie. Przed nami jeszcze 570 mil – niby już niewiele, ale wciąż za dużo. Jesteśmy już trochę zmęczeni. Najbardziej daje nam w kość ten rozkołys, życie na huśtawce nie jest łatwe, a prozaiczne czynności na lądzie tu staja się niemalże wyczynem! Generalnie Pacyfik okazał się faktycznie Oceanem Spokojnym, choć czasem wydaje mi się, że mogłoby trochę mocniej dmuchnąć. A tak kolebiemy się powolutku to już nasz 24 dzień żeglugi i mamy nadzieję, że przed Świętami Wielkiej Nocy zdążymy na Markizy. Oczywiście nie obyło się bez awarii, na szczęście jest to niewielki problem – poszedł spaw na podstawie alternatora, Romek prowizorycznie zmontował to do kupy, ale na Markizach musimy koniecznie znaleźć spawacza. W pilocie wyczytaliśmy, że jest tam rzeźnik, o spawaczu nic nie piszą, ale i tak obudziło to w nas nadzieję, że nie ważne za jaką cenę uda nam się kupić i zjeść w końcu jakiś kawał porządnego mięsa, bo powoli wszyscy mamy już dość ryb i puszek! Może byłoby łatwiej, gdybyśmy byli zaopatrzeni w polskie konserwy – tyrolska, flaczki, golonka itd. istne marzenie!

Niestety nasz samoster nie działa tak jak powinien i w związku z tym jesteśmy skazani na ciągłe sterowanie. Jest to trochę męczące, ale nie mamy innego wyjścia, mamy tylko cichą nadzieję, że uda nam się coś po drodze okazyjnie kupić, bo płynięcie do końca na sterowaniu ręcznym będzie kwalifikowało nas wszystkich na rekonwalescencję!

A dzień za dniem, na naszym kolebiącym się domu na wielkiej wodzie, upływa wbrew pozorom dosyć szybko i przyjemnie! Ja wciąż usiłuję coś wymyślić do jedzenia z tego co mamy pod ręką, a podstawą niemalże wszystkich dań jest tuńczyk, na którego już wszyscy nie mogą patrzeć! Dużo czytamy i rozmyślamy, morze daje niesamowite możliwości w kwestii tego drugiego, przede wszystkim daje Ci dużo czasu, to czego na lądzie w ciągłej pogoni niejednokrotnie brakuje! Czasem odwiedzają nas delfiny lub ptaki, a nieodłącznymi towarzyszami są latające ryby. Do tego odkryliśmy dzisiaj, że nasze burty powyżej linii wodnej (żeby było śmieszniej) zamieszkuje niestworzona ilość stworzeń, w przeważającej części kaczenic. Romek wiosłem od dingi wojował z nimi z pokładu ale przyniosło to marne efekty. To cud, że do tej pory płynęliśmy jako tako, niestety od paru dni kolebiemy się na słabiutkim wiaterku i niestety ten las kaczenic na burtach wcale nam nie dodaje prędkości! Dziś jest środa 06.04, naprawdę nie wiem, czy w takim tempie dopłyniemy na Święta. Wiatru jak na lekarstwo. Do Markizów zaledwie 200 mil, a jednak zważywszy na naszą sytuację wciąż daleko. O ironio zbiorniki mamy pełne paliwa około 700 litrów, ale o dojechaniu na silniku nie ma co marzyć, bo przez tatę wykonana prowizorka pozwala nam jedynie uruchomić silnik na tyle, żeby wjechać do zatoki i rzucić kotwicę! Dziś rano zrzucamy żagle i wskakujemy z Jackiem do wody. To co zobaczyliśmy przerosło nasze wszelkie oczekiwania – nie tylko burty do 1/3 wysokości są zarośnięte, ale również cały kadłub, w przeważającej części to kaczenice. Są przeogromne, cale drzewa z wieloma rozgałęzieniami, przez godzinę skrobiemy z Jackiem walcząc z kaczenicami, balansując w wodzie na falach i z kołyszącym się jachtem, kaczenice nie poddają się tak łatwo. Do tego wypuszczają jakieś soki, tak, że wszystko nas piecze, po wyjściu z wody okazuje się, że są to poparzenia, ale na szczęście niegroźne! Wiatru niestety wciąż jak na lekarstwo. Liczymy jednak, że w końcu przywieje, i wkrótce ujrzymy upragniony ląd!