Cook Islands – Vanuatu 24 maja przybiliśmy do kei maleńkiego portu jachtowego na wyspie Rarotonga – Cook Islands. Spędziliśmy tu tydzień. Ludzie przesympatyczni, życzliwi i przede wszystkim ceny bliższe naszym kieszeniom. Oglądaliśmy tradycyjny taniec mieszkańców Wysp Cooka, dużo skromniejszy show od tego, który oglądaliśmy na Tahiti. Wybraliśmy się w góry, którą to wycieczkę trudno nazwać rozsądną, bo po pierwsze wybraliśmy się po dwudniowych opadach deszczu, a po drugie było już trochę późno! Ale tak to czasem bywa, nie planowaliśmy większego wypadu, porostu wybraliśmy się na spacer. Gdy w końcu zawędrowaliśmy w góry okazało się, że taki sam odcinek mamy do przebycia wracając, jak idąc dalej na drugi kraniec wyspy skąd wrócić można autobusem. Nie przypuszczaliśmy jednak, że droga ta może być dużo trudniejsza i czasowo dłuższa. Finał był taki, że na czworakach prawie biegliśmy przez las, to w górę to znów w dół, potykając się o kamienie, lub mokre korzenie, ślizgając się po błocie, przekraczając strumień to w jedną, to w drugą stronę. Dzień chylił się ku końcowi, wszystkich nas ogarniał lęk, że w końcu noc nas zastanie w tym gąszczu! Najgorsze było to, że od dłuższego czasu słyszeliśmy morze i wiedzieliśmy, że jest już niedaleko, w pewnym momencie zupełnie niespodziewanie z gąszczu wyszliśmy na drogę, która tu właśnie przy wodospadzie się kończyła. Byliśmy URATOWANI, za 15 minut zrobiło się całkiem ciemno, a naprawdę nie wyobrażam sobie, żeby iść przez tą dżunglę po wąskiej ledwo zauważalnej ścieżce nocą, mając jako jedyne światło zapalniczkę. Wszyscy byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni! Pisząc o naszym pobycie na Rarotondze nie mogę pominąć przemiłej znajomości jaką zawarliśmy z Siergiejem – Rosjaninem, skiperem łodzi rybackiej. To przemiły i przesympatyczny człowiek, spędziliśmy ze sobą trzy wieczory, a on nie omieszkał przynieść ryby – byl to yello fin – jeden z lepszych gatunków Tuńczyka. Nauczył nas jak jeść prawdziwe sashimi, objadaliśmy się nieprzyzwoicie, ale przyznać muszę, że tuńczyk był wyśmienity. Nie dziwię się teraz zdziwionym minom ludzi, którym udowadnialiśmy, że tuńczyk jest niedobry! Tu również zaokrętowaliśmy na Karolkę nowych załogantów – Czechów: Lenkę i Honzę, którzy popłynęli z nami na Tonga i dalej na Fiji. W ten sposób Karolka miała międzynarodowy skład! Ostatecznie we wtorek 1 czerwca opuściliśmy Rarotonga i wyruszyliśmy na Tonga. Honzo jakoś sobie radził, od pierwszego dnia "kormidluje", czyli steruje i wszystkim co się dzieje jest żywo zainteresowany. "Morskiej niemocy" (choroby morskiej) nie stwierdzono. Z Lenką było trochę gorzej, dwa dni bidulka strasznie chorowała, ale potem miała się już dobrze. Na Tonga dopłynęliśmy po 10 dniach pokonując 800 mil. Spędziliśmy tam, a dokładnie na Vavatu Group 9 dni. Opuściliśmy wyspy Tonga 19 czerwca. To fantastyczne miejsce i jakże inne od Francuskiej Polinezji. Tu naprawdę można się zetknąć z żywą i autentyczną tradycyjną kulturą polinezyjską! Panowie paradują w spódniczkach, natomiast wszyscy na swój przyodziewek mają dodatkowo założony jakby rodzaj maty, ale cieńszej z tutejszej trawy lub trzciny, a także liści palmowych. Ulice wyglądają bardzo egzotycznie. Ludzie sympatyczni i życzliwi, jednak bardzo konserwatywni i religijni. Jeśli się to uszanuje można liczyć na ich życzliwość. Mają tu przepiękną i nie tak drogą cepelię, słynne są oryginalne tapy, maski i rzeźby. Na Fiji przypłynęliśmy, bez większych trudności, właściwie mogę powiedzieć, że żeglugę mieliśmy komfortową – stały wiatr, nie za duża fala. Przed naszym wypłynięciem z Tonga zdarzyła się niemiła historia: zaginął duński jacht, który przed trzema dniami wypłynął, z Tonga. Znaleziono radiopławę i nic więcej, po 24 godzinach odnaleźli załogę na tratwie na rafie. Trzyosobowa załoga spędziła na tratwie ratunkowej 3 dni. Okazało się, że wjechali na rafę i urwali kil. Rafy na Figi są bardzo niebezpieczne, niejednokrotnie niezaznaczone na mapach i co roku rozbija się na nich kilka jachtów. Niestety na Fiji zmuszeni byliśmy zatrzymać się na Viti Lewu, w stolicy Fiji – Suva, bo Roman musiał załatwić wizę do Australii! "Niestety" dlatego, że Suva to duże miasto i regularny port, ale poza tym było bardzo milo! Ludzie sympatyczni, mix etniczny: rodowici mieszkańcy Fiji, Hindusi i niemało Chińczyków. W oczekiwaniu na wizę mieliśmy gdzieś popłynąć, ale ja rozchorowałam się na dobre i tydzień leżałam w łóżku, oczywiście padały deszcze, co ostatnimi czasy uznać można za normalne. Ewenementem byłby piękny słoneczny dzień, ale i takie były. Z jednego takiego pięknego dnia skorzystaliśmy i wybraliśmy się w góry, wyjechaliśmy za miasto, zapytaliśmy o drogę, po pól godzinie marszu znaleźliśmy się w tradycyjnej wiosce, gdzie zaprowadzono nas do Chifa, który musiał udzielić zezwolenia na wyprawę w góry, oczywiście za niewielką opłatą, przydzielając nam przewodnika! Oczywiście nie obyło się bez chodzenia na czworaka, ale jak zwykle wyprawa w góry usatysfakcjonowała nas. Wróciliśmy nieprzytomnie zmęczeni, ale zadowoleni, zdobywanie szczytów to takie nasze urozmaicenie w codziennym żeglarskim życiu, takie specyficzne hobby żeglarza! I znów tankowanie wody, ostatnie sprawunki i podnosimy kotwice obierając kurs na Vanuatu! 16 lipca w piątek rzucamy kotwice w Port Vila na wyspie Efate, archipelagu wysp Vanuatu. To jakbyśmy cofnęli się w czasie, oczywiście są tu wszystkie zdobycze cywilizacji: piękne hotele i restauracje, ale poza stolicą ludzie żyją w bardzo prymitywnych warunkach i wciąż kultywują swoje tradycje. Myślę, że jest to miejsce gdzie można spędzić 2 – 3 miesiące żeglując i poznając tutejsze zwyczaje, bo kultura tych wysp jest bardzo bogata i urozmaicona. Niestety my musimy ruszać w dalsza drogę, 1400 mil dzieli nas od Cairns w Australii. Morze Koralowe 31 lipca – Morze Koralowe. Minęło już 8 miesięcy od czasu, gdy wypłynęliśmy z Baltimore w USA. Kończy się kolejny etap naszej podroży, a ja odnoszę nieodparte wrażenie, że popełniliśmy grzech niewybaczalny poświęcając tak mało czasu wyspom Polinezji. Myślę, że podróż taką należy planować na kilka ładnych lat i to z cyfra bliższą 10. No może 7 lat byłoby już rozsądniej, niestety nie zawsze jest się panem swojego losu i niejednokrotnie ograniczają nas finanse. Zobaczyliśmy i odwiedziliśmy wiele interesujących miejsc, poznaliśmy wspaniałych ludzi. Zakochaliśmy się w Galapagos, oczarowały nas Wyspy Cooka, Królestwo Tonga, Fiji i Vanuatu. Nieodparty urok miała oczywiście Francuska Polinezja: Markizy z ich przepięknymi szczytami, wspaniałe rafy atoli Tuamotu, Tahiti, Bora Bora. Wszystko to jednak zaledwie liznęliśmy i wciąż pozostała większa liczba wysp i miejsc na Pacyfiku, które chcielibyśmy jeszcze odwiedzić. Osobiście marzy mi się rejs dookoła Ameryki Południowej, mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli szansę powrócić na przetarte już raz przez nas szlaki i zrealizować nowe plany. Jak na razie przed nami 400 mil morskich do Wielkiej Rafy i Australii. Naszym następnym celem jest Cairns na północno–wschodnim wybrzeżu Quinsland. Potem pożeglujemy pod osłoną bariery Wielkiej Rafy na północ do przylądka York, następnie Cieśnina Toresa i dalej na zachód do Darwin. W pierwszej połowie października powinniśmy wypłynąć z Darwin, obierając kurs na Timor – Indonezja, następnie cieśnina Malacca, Tajlandia i Malezja, gdzie planujemy spędzić Święta i Nowy Rok. Zmieniliśmy trochę nasze plany i popłyniemy przez Morze Czerwone, oczywiście zdajemy sobie sprawę, że niesie to ze sobą ryzyko, ale cóż wiele jachtów co roku podejmuje to ryzyko, tak więc czemu i my nie możemy tego zrobić. Nie ukrywam, że trochę mnie to przeraża, szczególnie, gdy zaczęłam zagłębiać się w temat, ale mam nadzieję, że uda nam się dołączyć do jakiegoś konwoju. Słyszeliśmy również o tym, że konwoje nieraz wynajmują eskortę w postaci uzbrojonej wojskowej łodzi patrolowej, a koszty od jachtu wynoszą 500$. Pożyjemy – zobaczymy. Myślę, że w miarę zbliżania się do "gniazda szerszeni" sytuacja sama zacznie się wyjaśniać. Na razie przed nami Australia: krokodyle, kangury, strusie i misie koala, i żegluga za osłoną Wielkiej Rafy... |