Kanał Sueski, Egipt

5 kwietnia o godzinie 16.00 minęliśmy główki Port Said i ostatecznie ku naszej radości pożegnaliśmy Egipt. Przykro to stwierdzić, ale Egipt dał się nam we znaki, bez wątpienia jest to kolebka kultury, która zachwyca zabytkami i historią, ale odnosi się nieodparte wrażenie, że tu również narodziło się lichwiarstwo i oszustwo, jedne z najgorszych cech ludzkich. Gdy czyta się o tym w przewodnikach i pilotach dla żeglarzy nie chce się w to wierzyć, do czasu gdy odczujesz to na własnej skórze i przyznać musisz, że świat z powieści Franza Kafki jest niczym w porównaniu z Egiptem. Ludzie z pozoru wydawać się mogą mili i życzliwi, jednak zawsze coś się za tym kryje i zawsze możesz się spodziewać, że będą chcieli od ciebie pieniędzy, na każdym kroku wyciągają rękę po tzw. „bakszysz”, czyli napiwek, a jest to tradycja starsza od piramid. Może nie jest to aż tak uciążliwe gdy odwiedzasz Egipt z wycieczką turystyczną, możesz zawsze odmówić i co najwyżej zetkniesz się z niezadowoleniem tej drugiej strony. Gorzej gdy tak jak my przypłynąłeś jachtem i są rzeczy i formalności, które musisz załatwić. Po pierwsze nie ominiesz obowiązku posiadania agenta, nie martw się nie musisz go szukać, on cię znajdzie, nie zdążysz dobrze zacumować do bojki, a on już jest na twoim pokładzie. Ty jeszcze walczysz z cumami, a on juz liczy i przelicza, na koniec jesteś tak skołowany, że nie wiesz co on tam właściwie naliczył i doliczył do opłaty za tranzyt przez kanał. Generalnie wydaje ci się, że coś za dużo, ale on w tym całym zamieszaniu zabiera kartkę, na której miałeś tą całą rozpiskę, a ty zostajesz tylko z cyfrą do zapłacenia. Oczywiście chciał od nas od razu pieniądze, ale powiedziałam, że nie mamy i dałam mu tylko 200$, notabene cały tranzyt kosztował nas 400$ z wizami egipskimi, opłatą za agenta (80$) i innymi składowymi, których juz nie pamiętam, oplata za kanał to jedyne 180$ w całej kwocie. Następna rzecz - musisz zatankować paliwo. I to znów musi odbyć się przez agenta, cena na stacji benzynowej to 12 centów, ale ty musisz zapłacić 57, przebitka jak dla mnie odrobinę wygórowana. Przy czym nie możesz tak naprawdę przywieźć sobie sam tego paliwa z miasta, bo na bramie stoją strażnicy, celnicy, czy kto tam wie kto to właściwie jest i oni nie pozwolą ci na wniesienie tego paliwa na teren Yachklubu. Agent tłumaczy, że cena jest taka, bo on musi iluś osobom po drodze zapłacić „bakszysz” – napiwek, łapówkę czy jak go zwal. Prawdy nigdy się nie dowiesz, oszukują i kłamią, mówią, że nie zatankujesz w Ismailii ( jest to oaza pośrodku kanału, w której staje się na noc, bo tranzyt trwa dwa dni), potem okazuje się , ze nie ma problemu i paliwo kosztuje 15 centów. Na koniec przywożą ci paliwo w brudnych od piasku iI oleju starych kanistrach i wrzucają na pokład w środku nocy. Przelewając do zbiorników zauważasz w połowie z nich na dnie czarna maź, włos jeży ci się na głowie co to jest i co za paliwo właśnie wlałeś do zbiorników. Po małym dochodzeniu i badaniu dochodzimy do wniosku, że to stary ojej silnikowy. Oczywiście robie aferę, a agent mówi jakby nic, że to nic nie szkodzi, że paliwo jest bardzo dobre i czyste, tylko ma inny kolor. A ten olej, to przecież jest dobry dla silnika – kompletna paranoja! Na drugi dzień wybieramy się w plener wracamy na jacht i planujemy wieczorem zatankować wodę, trzeba ją przywieźć w kanistrach, bo tak naprawdę nie ma jak podpłynąć i gdzie stanąć jachtem, żeby zatankować prosto z węża. Ku naszemu zdziwieniu nie możemy znaleźć naszych niebieskich kanistrów na wodę. Płyniemy pontonem do kei, żeby się dowiedzieć co jest grane. Chłopak z obsługi mówi, że ktoś je wziął żeby zatankować do nich diesel dla jakiegoś innego jachtu. Zdziwienie i moja wściekłość nie mają granic, moja cierpliwość już dawno została wyczerpana. Po pierwsze, kto i jakim prawem bierze cokolwiek z twojego pokładu bez pytania i pozwolenia, po drugie kanistry były niebieskie, co oznacza, że są to kanistry na wodę pitną, do tego wyraźnie było napisane „drinking water tank”. Żeby rozbawić mnie juz do reszty panowie z obsługi przepraszają i obiecują, że umyją kanistry – wybucham śmiechem – to niemożliwe, jutro rano na naszym pokładzie mają się znaleźć nowe kanistry z rachunkiem ze sklepu. Rano spotykam się z naszym agentem, którym jest nie kto inny jak słynny Prince of the Red Sea oczywiście strasznie przeprasza, przeprosiny przyjęłam i przeszliśmy do rozliczenia. Podczas rozmów z naszymi przyjaciółmi i załogami innych jachtów wykryłam nieścisłości w cenach. Najbardziej rozbawiło mnie tłumaczenie Princa, że policzył nam za bojkę 15 $ za dzień, bo myślał, że nasz jacht ma 15 metrów długości, a nie 12 m, w co naprawdę trudno uwierzyć komuś kto pracuje w tym biznesie można powiedzieć od urodzenia i metrówkę ma w oku. Ostatecznie udało mi się zapłacić 30$ mniej, choć i tak wiem, że zostaliśmy na nie małą sumkę oszukani, ale nie mogłam tego udowodnić! Pozostawała jeszcze ostatnia rzecz problem pilota (a w zasadzie dwóch, bo płynie się dwa dni) i napiwku czyli bakszyszu, który zwyczajowo należy każdemu z nich dać? W Pilocie piszą, że powinno to być od 5 do 10 $ ja dla pewności postanowiłam spytać jeszcze naszego agenta, odpowiedział, że 5 $ jest w porządku. Wieczorem ustaliliśmy za znajomymi, że nie damy więcej niż 5$ i 5 paczek papierosów, musimy być „twardzi”, bo jak dasz im palec to wezmą ci całą rękę. Szczególnie, że ostatnio na necie ludzie płynący za nami apelowali do tych, którzy są w Suezie, żeby nie przepłacali, bo w ten sposób windujemy ceny dla następnych, tym samym na przyszły sezon, a ceny i tak są już wystarczająco wygórowane! W poniedziałek rano byliśmy gotowi do tranzytu. Razem z nami tego dnia płynęło 8 innych jachtów. O 10.00 przywieziono na pokład Karolki naszego pilota i ruszyliśmy, już na wstępie pilot spytał o okulary przeciwsłoneczne, bardzo mu się spodobały te, które Jacek miał na nosie. Na początku zignorowaliśmy jego zapytanie, ale po kilku prośbach i naleganiach, że może byśmy coś znaleźli, bo słońce go razi w oczy Roman skapitulował i dał mu w końcu swoje drugie okulary. W połowie dnia pan zapytał o jakiś prezent dla dzieci, na szczęście miał ich tylko dwoje, Roman stwierdził, że jak zapyta o jakiś prezent dla żony to przestanie być miły. Na szczęście już nie zdążył zapytać bo powoli dopływaliśmy do Ismailii. Stanęliśmy na Bojce w Yachtklubie, a po naszego pilota przypłynęła łódka, zeszliśmy pod pokład - dałam mu grę planszową dla dzieci, strasznie dziękował za okulary, wiec mu ich nie odebrałam i wręczyłam mu serdecznie dziękując 5 $. Szok i zdziwienie jego były ogromne, zaczął strasznie protestować, że należy się 10 $, na co ja grzecznie wytłumaczyłam, że agent poinformował nas o cenie 5 $ i więcej nie dostanie, strasznie protestował i lamentował, tłumaczył, że to mu nawet nie starczy na taksówkę do Suezu, którą musi wziąć, kolejna nieprawda – wszyscy piloci wracają razem busem. Ostatecznie rozczarowany i bardzo zły wsiadając na łódkę spytał czy jestem zadowolona, odpowiedziałam, że tak. Nasz znajomy Richard skapitulował i dał pilotowi 10 $, ale ten od razu zapytał go o 20 $. Wrzuciliśmy ponton do wody i popłynęliśmy zapłacić za bojkę i porozmawiać ze znajomymi. Oczywiście z grupy pilotów wyłonił się człowiek, który zapytał, czy zamierzamy jutro płynąć, pytanie mnie nie lada zdziwiło, bo było retoryczne, po czym oznajmił, że w takim razie postara się zorganizować dla nas pilota. Tym mnie rozsierdził, czy to oznacza, że za jego postaranie się znów musimy zapłacić? Przecież zorganizowanie całego tranzytu, czyli i drugiego dnia, to obowiązek agenta z Suezu. Na drugi dzień faktycznie dość dużo jachtów płynęło, a to dla tego, że było dużo jachtów z dnia poprzedniego, mieliśmy więc jednego pilota na dwa jachty, przy czym pilot był na Mizu Baby – jachcie naszych angielskich przyjaciół. Oczywiście w Port Said po pilota na Mizu podpłynęła łódź pilotowa, pod pozorem odebrania od nas listy załogi, o którą juz wcześniej pytał - pilot skierował się do Karolki. Czytając wcześniej o wypadkach jakie mogą się wydarzyć z łodziami pilotowymi w Port Said byliśmy przygotowani na najgorsze. Miałam już wcześniej przygotowane w reklamówce listę załogi, papierosy i pieniądze dla pilota, ale wiedziałam, że za żadną cenę pilot nie może do nas podpłynąć za blisko, nie wystawiliśmy więc odbijaczy, jednak mężczyzna z łodzi pilotowej coś do nas krzyczał sugerując, że mamy się zatrzymać i on do nas podpłynie, zaczęliśmy krzyczeć i machać, że w żadnym wypadku, rzuciłam pilotowi reklamówkę, mówiąc, że to bakszysz dla niego i ruszyliśmy cała na przód. Coś tam za nami krzyczeli, ale w końcu dali za wygraną. Nasi znajomi z angielskiego jachtu Niva nie mieli tyle szczęścia, oni mieli na pokładzie pilota i owszem był bardzo miły do momentu wysiadania gdy dostał 10$ i karton papierosów, a i tak okazało się to niewystarczające, tym razem pilot okazał się opryskliwy I natrętny, żądał więcej, ci z łodzi pilotowej też żądali więcej pieniędzy, whisky i papierosów, zaczęli straszyć Petera i w końcu uderzyli w jego jacht i przerysowali mu burtę. Takie historie są ponoć nagminne i zdarzają się bardzo często, żeglarze są naciągani i terroryzowani przez agentów, pilotów i urzędników i niestety na razie jak dotąd nikt nie znalazł na to lekarstwa. To tak trochę z innej strony o Egipcie. Może zdziwi kogoś, że nie będzie nic w tym miejscu o Kairze -piramidach, sfinksie i wielbłądach, ale to wszyscy znają i od dawna podziwiają. Po tym wszystkim myślę, że nie zdziwi juz nikogo moje stwierdzenie, że z ogromną ulgą pożegnaliśmy Egipt witając z radością Morze Śródziemne!

Port Said – Malaga

Ku naszemu ogromnemu zadowoleniu na Śródziemnym przywitał nas całkiem przyzwoity wiaterek z kierunku północnego -wschodu, więc bez większego problemu mogliśmy obrać kurs prosto na Kretę. I bylibyśmy tak sobie bez problemu za cztery dni na Krecie, gdyby nie to, że 70 mil przed wyspą wiatr zmienił kierunek na północno -zachodni. Jasne stało się, że do Nicolaos – mariny na północy wyspy nie dopłyniemy, pozostawało szukanie jakiegoś sensownego miejsca na zakotwiczenie na południu. Wiatr jednak wzmagał się coraz bardziej, zrobił się z tego mały sztorm, musieliśmy w finale zrzucić żagle i stanąć w dryf, powoli godziliśmy się z myślą, że Kreta już przepadła, jednak wieczorem zaczęło się uspokajać. W nocy postawiliśmy żagle, a już nad ranem płynęliśmy na silniku do portu rybackiego w Ierapetra na południu Krety, bo całkiem przestało wiać. Wejście do portu okazało się koszmarnie wąskie, w pilocie nie wyglądało to aż tak źle, do tego wszędzie strasznie płytko, ale udało się! Ponieważ Ierapetra nie jest portem wejścia nie mogliśmy się zatrzymać tu dłużej, jednak w związku z tym, że przypłynęliśmy w sobotę pozwoliliśmy sobie przedłużyć nasz pobyt o jeden dzień. Wynajęliśmy samochód i zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. Kreta to przepiękne miejsce, niestety coraz częściej Grecy wycinają drzewa oliwkowe i budują szklarnie, które zdecydowanie szpecą krajobraz. Mają tu wspaniałą fetę, ser kozi i przepyszne oliwki, pomarańcze najsmaczniejsze jakie kiedykolwiek jedliśmy. Pożegnaliśmy się tu z naszymi przyjaciółmi z jachtów Ocean Song i Mizu Baby i oczywiście spotkaliśmy Polaków. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu byliśmy usilnie poszukiwani przez niemieckie małżeństwo Gabi i Klausa, w końcu udało nam się spotkać i okazało się, że wypatrzyli nas już na morzu, a jachty w Ierapetrze to rzadkość więc strasznie chcieli nas poznać . Klaus w tym roku przeprowadza kanałami swój jacht na Śródziemne, od kilku lat mieszkają na Krecie, oczywiście zaprosili nas do siebie i ugościli po królewsku. To są właśnie plusy zawijania do mało uczęszczanych przez żeglarzy miejsc, zawsze kogoś poznasz i zostaniesz ciepło przyjęty. W poniedziałek w południe pożegnaliśmy Kretę i naszych nowych przyjaciół, prognoza pogody była zachęcająca, niestety nie wiało, więc znów musieliśmy płynąć na silniku. Na drugi dzień przywiało, ale jak zwykle ,,w nos”, więc musieliśmy się halsować. To nasze halsowanie trwało parę dni, z małymi przerwami na sztormowanie, bo jak już powiało z dobrego kierunku, czyli z południa, to od razu musiało to być 9 stopni w skali boforta i zrobiła się z tego mała burza piaskowa. Mieliśmy wrażenie, że przyniesie na naszą Karolkę cały piasek z Sahary. Gdyby w końcu nie przestało wiać pewnie nigdy nie dopłynęlibyśmy do Malty, na szczęście zelżyło i mogliśmy uruchomić silnik - i tak po 9 dniach i 500 milach żeglugi przybiliśmy do portu jachtowego w Valettcie na Malcie. Dwa dni postoju, generalne mycie Karolki z pustynnego pyłu i piasku, tankowanie wody i paliwa, małe zwiedzanie i 22 kwietnia ruszyliśmy dalej. Tym razem Neptun był dla nas łaskawszy i niespełna 1 000 mil przepłynęliśmy w 8 dni, niestety połowę z tego ,,na silniku”. Powoli dopływamy do Malagi w Hiszpanii, planowaliśmy płynąć prosto do Gibraltaru, jednak po drodze straciliśmy jedną wantę grotmasztu i zmuszeni jesteśmy zatrzymać się w celu naprawy uszkodzenia. Zdecydowaliśmy się na Hiszpanię, bo Gibraltar oprócz bezcłowego disla jest generalnie drogi. Mamy nadzieję, że uda nam się dokonać naprawy dość szybko, bo pogoda jest idealna na przejście przez Cieśninę! Taka pogoda utrzymuje się już od ładnych paru dni i nie będzie trwać wiecznie. Mamy również nadzieję, że wiatry pozwolą nam popłynąć z Gibraltaru do Portimao, tam będziemy juz mogli powiedzieć, że zamknęliśmy pętlę wokół ziemską!