Cairns – Australia O 10 rano 4 sierpnia wchodzimy do Cairns, od razu skierowani zostajemy do kei w Marinie Marlin, gdzie ma się odbyć nasza odprawa celna i wizyta oficera Quarantine w celu dokonania kontroli naszej żywności. Wszystko to odbywa się bardzo sprawnie i w serdecznej atmosferze. Jesteśmy szczerze zdziwieni, bo spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego. Oczywiście trzeba mieć wizy, to nie ulega wątpliwości, w innym wypadku można się znaleźć w tarapatach i może być mniej przyjemnie. Co do jedzenia, to także dużo się zmieniło – oczywiście nie można mieć żadnej świeżej żywności od warzyw, owoców, serów, mleka, jajek, po mięso i ryby ... Co do puszek to dopuszczają wszystko włącznie z mięsem wołowym i wieprzowym, jak i mleko (mleka nie można mieć w kartonie). Kasze, mąkę i makarony sprawdzają tylko na obecność robaków, jeśli wszystko jest w porządku, można zostać. Nie zabrano mi grzybów suszonych, suszonych warzyw oraz maku! Jedyne co zostało skonfiskowane, to orzechy włoskie ?! Po odprawie udajemy się na kotwicowisko i konsumujemy rybę po grecku, którą ukryłam w piekarniku, bo dzień wcześniej złowiliśmy barakudę. Cairns to miasto typowo turystyczne, można tu spotkać ogromne rzesze turystów, a szczególnie Japończyków. Na ogromną skalę rozwinięty jest tu "przemysł" turystyczny, codziennie tysiące ludzi wywozi się tu na rafę i w góry do lasu tropikalnego. Więc i my na chwilę dołączamy do grona wielce szanownych turystów wybierając się na wycieczkę starą koleją do Kurandy – wioski położonej w górach, tam odwiedzamy mały rezerwat ptaków i wracamy kolejką linową, skąd widoki na las tropikalny i wodospady są przepiękne. W Cairns spędzamy półtora tygodnia, rozpoczynamy również starania o wizę i crusing permit do Indonezji. Cairns Australia – Thursday Island 16 sierpnia, w poniedzialek rano podnieśliśmy kotwicę i pożegnaliśmy przepiękne Cairns. Pierwszym celem naszej żeglugi wzdłuż Wielkiej Rafy Koralowej było Low Island. Niestety nie mieliśmy zbyt dużo szczęścia, bo wiaterek mieliśmy słabiutki i czterdzieści mil przejechaliśmy prawie wyłącznie na silniku. Kilka godzin wytrwale towarzyszył nam wieloryb, a właściwie dwa: Mama z dzieckiem co raz to zwiększając to zmniejszając dystans miedzy nami. O 16.30 wjechaliśmy do zatoki i rzuciliśmy kotwicę tuz obok dziwnej lodzi żaglowej przypominającej "dżonkę". Udało nam się nawet zrobić zdjęcie zanim wypłynęli, byliśmy prawdziwie zafascynowani, choć płynąc do Indonezji, pewnie niejednokrotnie będziemy mieli okazję zobaczyć te cuda natury! Już po zachodzie słońca wpłynęli nasi przyjaciele na jachcie Bossanova. Następnego dnia postanowiliśmy się nigdzie nie ruszać i celebrować na tej malej choć uroczej wyspie moje urodziny i Jacka imieniny. Niestety nasz spokój od południa zakłóciły wielkie jachty czarterowe, które przywiozły cale rzesze turystów. Nam to jednak nie przeszkadzało, postanowiliśmy nie zwracać na nich uwagi. Było miło, a nalot turystów zakończył się koło 15.00 więc mieliśmy jeszcze trochę prywatności i spokoju. W środę bez pośpiechu, bo mieliśmy zaledwie 20 mil do Cape Tribulation, opuściliśmy Low Island. Tym razem wiatr nam dopisał, nie musieliśmy używać silnika, oprócz zejścia i wejścia na kotwice. C. Tibulation to przepiękna zatoka z rozległymi plażami. Las tropikalny schodzi właściwie do samego morza. My jednak zatrzymaliśmy się tylko na noc podziwiając przepiękne widoki z pokładu naszej Karolki. Następnego dnia rano zeszliśmy z kotwicy nie włączając silnika i od razu postawiliśmy Balona. Wiaterek był całkiem niczego sobie, więc dość szybko przepłynęliśmy dzielące nas od Hope Island 20 mil. Szybki obiad – czyli zupka chińska i już spacerowaliśmy po pięknej plaży na Wyspie Nadziei, nie trwało to jednak zbyt długo, bo wyspa malutka, a i nurkowanie kiepskie, widoczność prawie zerowa, woda mało klarowna. Za to mnóstwo ptaków, podziwialiśmy ze szczególnym zainteresowaniem przepiękne białe pelikany, które z daleka płynąc po wodzie wyglądały dosłownie jak nasze łabędzie. Ze względu na to, że w zasadzie po dwóch godzinach zobaczyliśmy wszystko, postanowiliśmy nie zatrzymywać się tu na dłużej. 20 sierpnia – piątek – ruszamy wcześnie rano. Wiatr mamy z południowego wschodu ok. 10 – 12 m/s, kurs prawie na północ, z wiatrem, na foku balonie, grocie i bezanie płyniemy 5 – 6 knotów. Do wyspy Lisard mamy 68 mil, żegluga idzie nam pięknie, ale nie ma szans, przed nocą nie zdążymy. Po naszej lewej stronie malują się przepiękne krajobrazy lądu australijskiego: góry z ubogą już roślinnością, choć wciąż jeszcze widać szczątki lasu tropikalnego. Ale nie to jest najważniejsze. Niesamowite wrażenie robią góry piaskowe. Wyglada to tak, jakby dopiero co spadł śnieg, bo piasek ma z tej odległości , w promieniach słońca nieskazitelny biały kolor. Postanawiamy się temu przyjrzeć z bliska i zatrzymać się na noc w zatoce na Cape Flatery. Rano wyruszamy na Lisard, wiatr zaczyna naprawdę duć i mam wrażenie, że tak już będzie do końca naszej żeglugi do Darwin. Oby tylko nie za mocno! O godzinie 13.00 rzucamy kotwicę w przepięknej zatoce na wyspie Lisard, widok wydaje się znajomy, piękne góry zbudowane z piaskowca, ogromne głazy rozsiane po całej wyspie w niektórych miejscach spadające do wody – czyżby wspominki z Wysp Dziewiczych?! Wrzucamy ponton do wody i ruszamy na rekonesans. Spacer na szczyt 358 metrowej góry zostawiamy sobie na następny dzień i postanawiamy trochę ponurkować, niestety po 15 minutach kapitulujemy. Woda jest stale lodowato zimna, choć jej temperatura podniosła się w miarę naszego przesuwania się na północ o jakieś 3 stopnie, czyli ma teraz 22 stopnie, nawet w piance po parunastu minutach człowiek zamarza! Na drugi dzień wybieramy się w góry. Roślinność porastająca strome skaliste zbocza jest naprawdę uboga, lecz ma swoisty urok. Szczególnie zachwycają przepiękne złote orchidee. Trzeba naprawdę uważać, żeby przelatujący konik polny, których jest tu mnóstwo, nie rozbił głowy. Widoki przepiękne: rafy i skaliste wyspy, a w oddali malujący się widok lądu. Ze szczytu góry najlepiej widać położenie raf. Stąd wejście do zatoki i na kotwicowisko rysuje się jak na dłoni. W rzeczywistości nie jest to takie łatwe, wymaga dużej precyzji i obserwacji. 24 sierpnia - wtorek, niestety nie możemy dłużej rozkoszować się urokami tej przepięknej wyspy. Musimy ruszać dalej. Naszym następnym celem jest Flinders Group. Ponownie zmuszeni jesteśmy podzielić ten przelot na dwa odcinki z zatrzymaniem się na noc w zatoce Ninian Bay. Niestety stania na tym kotwicowisku nie można uznać za komfortowe, przy wietrze północno – wschodnim, do wschodniego praktycznie pozostajemy odsłonięci, jedynie fale są może odrobinę mniejsze, ale naprawdę niewiele. Rzucamy jednak kotwicę, fale są duże i wiatr duje okrutnie, więc strasznie nami rzuca, ale kotwica trzyma! Na szczęście w nocy wiatr cichnie, co pozwala nam zasnąć i spać spokojnie. Ranek następnego dnia wita nas spokojny, podnosimy kotwicę i obieramy kurs na Flinders Group. Mamy do przepłynięcia 34 mile, które pokonujemy dosyć szybko, bo wiatr nam sprzyja, czasem wieje aż za mocno. Niestety jego siły nie możemy stwierdzić dokładnie, bo podczas naszego ostatniego postoju odpadł nam wiatraczek od wiatromierza i pofrunął w sina dal. Redukujemy żagle, zmieniamy nasz duży fok balon na małego foka, a i tak nasza prędkość nie spada poniżej pięciu knotów. O godzinie 13.30 rzucamy kotwicę przy plaży wyspy Flinders, w grupie wysp o tej samej nazwie. Na kotwicowisku stoi kilka jachtów, głownie motorowych, w tym jeden katamaran. Wszyscy to Australijczycy, którzy mieszkają na jachtach, oczywiście są to ludzie starsi już na emeryturze, podróżują tak sobie dookoła Australii. Dowiadujemy się od nich jak dotrzeć do jaskiń, gdzie obejrzeć można naskalne malowidła Aborygenów. Niestety jaskinie te znajdują się na przeciwległej wyspie i zmuszeni jesteśmy płynąć godzinę pod wiatr, żeby się tam dostać. Ale na szczęście z prądem. Oczywiście jesteśmy cali mokrzy, bo co druga fala zalewa naszą małą dingi. Do tego do wyspy dopływamy przy niskiej wodzie i zmuszeni jesteśmy nieść dingi do plaży idąc po rafie. Jednak spacer i widoki rekompensują wszystkie niewygody dostania się na wyspę Stanley. Malowidła są fascynujące. Wspaniałe gigantyczne skały wiszące nad głowami niepokoją, w końcu one kiedyś spadną. 27 sierpnia zegnamy naszych nowych przyjaciół i wyruszamy w dalszą drogę. Następną noc spędzamy na wyspie Moris, gdzie obserwujemy ogromne białe pelikany majestatycznie przechadzające się po plaży. Tylko 20 mil i naszym miejscem kolejnego postoju jest Night Island. Dochodzimy do wyspy przy niskiej wodzie, dzięki czemu w całej okazałości widzimy odsłoniętą rafę. Rzucamy kotwicę zaraz za jej ścianą, ponieważ wiatr wieje z jej kierunku, zapach jaki do nas dochodzi wzmaga apetyt na rybę, pachnie jak w centrali rybnej. Zapach ryb i owoców morza. Jak do tej pory nie mieliśmy zbyt dużego szczęścia w łowieniu. Choć woda aż roi się od ryb, złapaliśmy tylko jedną małą makrelę. Na szczęście od naszych australijskich przyjaciół dostaliśmy kawał porządnej dużej ryby, zresztą też makreli. Ponieważ apetyt na rybę mamy ogromny moi mężczyźni biorą się za łowienie. Przez dwie godziny nic. Aż w końcu zaczyna się branie. Jackowi ryba łamie mały haczyk, a Romanowi prostuje całkiem duży. Chłopcy szykują poważniejszy sprzęt, grubsze żyłki, metalowe przypony i wyciągają z wody Golden Travelly. Piękna ryba, na pewno będzie też smaczna:-) 29 zatrzymujemy się na noc w zatoce Portland Road. Na kotwicowisku jest dosyć tłoczno. Wraz z nami stoi siedem jachtów, należy dodać, że poprzednie dwie noce staliśmy samotnie na kotwicowiskach, ale czemu się dziwić cały dzień goniły nas trzy jachty. Niestety dziś łowimy bez powodzenia. Następną noc spędzamy w zatoce Margaret Bay na Cape Grenville po przepłynięciu 54 mil. Znów przez cały dzień towarzyszą nam trzy jachty. 31 sierpnia wszyscy wyruszamy długo przed świtem o trzeciej w nocy, bo mamy przed sobą 71 mil. Na kowicowisko w Escape River wchodzimy tuż przed zachodem słońca. Nie pchamy się w głąb rzeki, bo właśnie jest niska woda i wszystko wygląda okropnie: dookoła same plaże i do tego tysiące małych bojek ograniczających hodowle pereł. Z dala wygląda to tak jakby nie było żadnego przejścia. A ponieważ wyjść mamy następnego dnia również w nocy decydujemy się rzucić kotwicę w malej zatoczce jeszcze przed wejściem do rzeki. Nie ma zbyt silnego wiatru więc jesteśmy w miarę osłonięci. Zresztą co to ma za znaczenie jeśli czeka nas tylko 6 godzin snu. Ale tak przynajmniej będzie on spokojny! O trzeciej rano pobudka i ruszamy. Dziś przed nami nie najdłuższy przelot, ale zagadkowy. Płyniemy na Thursday Island w Ciesninie Torresa, oczywiście tak jak wszyscy skracamy sobie drogę przez Albany Pasage, tak żeby z jednym przypływem dotrzeć na Thursday Island. Jest to ważne, bo prądy tu są bardzo silne i mogą uniemożliwić płynięcie. Zawsze lepiej gdy prąd jest zgodny! Do przejścia Albany dochodzimy 1,5 godziny po niskiej wodzie, a prąd wciąż mamy przeciwny, na szczęście tylko 1 węzeł i do tego woda jest bardzo spokojna. Bez problemu przepływamy 2,5 mili długi pasage i wypływamy na większą wodę obierając kurs na Thursday. 20 mil – 4 godziny i wchodzimy między wyspy Thursday i Horn, gdzie będziemy kotwiczyć. Dopływamy w ostatniej godzinie przypływu i tu mamy prąd zgodny, który wciąga nas do środka (4 węzły). Rzucamy kotwicę i wybieramy się jak zwykle na rekonesans. Musimy koniecznie zatankować wodę i nabić butle z gazem. Okazuje się, że nie wiele tu jest, ale z wodą i gazem nie będzie problemów. Od Friza – z pochodzenia Niemca, z katamaranu, który stoi przed nami, dostajemy wiadomość od Bossanowy, że dzień wcześniej poszli do Darwin. Na Thursday Island zatrzymujemy się trzy dni. W miedzy czasie zawieramy nowe znajomości, poznajemy Nicka i Liz z jachtu Tokomaru 2 – Anglików, którzy również w 2001 roku płynęli przez Atlantyk. Byliśmy nawet w tym samym czasie na Barbados i Trynidadzie. Zawieramy przemiłą znajomość z Torbynem – Duńczykiem z jachtu Blaatungie. Również tego samego dnia przypływa Ocean Song i Sapphire IV. 5 września w niedzielę rano po częściowym uporaniu się z problemem komputerowym podnosimy kotwicę i wraz z przypływem ruszamy do Darwin. Wiaterek jest niczego sobie, więc pierwszego dnia robimy 131 mil. Niestety na drugi dzień dmucha słabiej, po to żeby prawie całkiem zdechnąć. Ale takie już nasze szczęście. Kolebiemy się powolutku, obserwując życie które obok nas przepływa. Żółwi cale zatrzęsienie, na niektórych, tych większych usiłują lądować ptaki. Odpychające, niektóre całkiem duże węże morskie, których jad może zabić, niejednokrotnie bardziej niebezpieczne od tych lądowych. Ogromne meduzy i do tego cala masa tuńczyków, więc oczywiście na kolację mamy sashimi. Nie jest to co prawda Yellow Tuna Fin, ale i tak na surowo jest wyśmienity. 13 września, w poniedziałek dopływamy do Darwin. Kilka godzin na silniku przebijamy się przez fale, które mamy od dziobu, bo wiatr zmienił się na południowy – wschód i wieje nam dokładnie w dziob. Do tego łapie nas odpływ, ale nie jest źle bo prąd przeciwny mamy tylko około 1 węzła. Rzucamy kotwicę, załatwiamy wszystkie formalności i następnego dnia rano wpływamy do mariny. W Darwin zatrzymamy się pewnie tydzień do półtora. Mamy trochę pracy na jachcie, a przede wszystkim musimy zamontować Wind Pilota. Liczymy również na to, że nie będziemy musieli długo czekać na papiery z Indonezji i przed 25 września popłyniemy na Timor... |